„Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak.
Wiele już powiedziano o tej książce, przetoczyły się dyskusje, w których podkreślano, jak ważna jest to pozycja w literaturze. Teraz będzie okazja porozmawiać o niej w gronie miłośników literatury w ramach Dyskusyjnego Klubu Książki.
Ale najpierw kilka informacji:
W 2023 roku została Bestsellerem Empiku w kategorii „Literatura faktu” oraz Bestsellerem Empiku w kategorii „Audiobook”.
Również w 2023 roku „Chłopki” otrzymały dwie nagrody specjalne Magazynu Literackiego KSIĄŻKI: wersja dźwiękowa została Audiobookiem Roku 2023 oraz nagrodę za Wydarzenie roku 2023. W uzasadnieniu zespół redakcyjny pisze, że książka stała się „fenomenem społecznym”
W 2024 roku znalazła się w gronie książek nominowanych do Literackiej Nagrody Nike.
To tylko niektóre z wyróżnień.
Czym są „Chłopki”? To reportaż o realiach życia wiejskich kobiet w okresie międzywojennym. Obraz ich życia został stworzony w oparciu o liczne materiały prasowe, badania społeczne, wspomnienia, pamiętniki, opowieści potomków i potomkiń.
W recenzjach książki pojawiają się zdania:
„Osoby, których życie stanowiło tło dla historii powszechnie uważanych za istotniejsze, wreszcie stają na pierwszym planie.”
"Joanna Kuciel-Frydryszak mówi prawdę. Opisuje historię wsi biedą i głodem naszych babek i rozrywa nam serca. Wstrząsająca historia polskich kobiet."
I jedno z ważniejszych:
„Nikt nie zrozumie współczesnej Polski, społecznych napięć i historii własnej rodziny bez zrozumienia tego, co Joanna Kuciel-Frydryszak opisała w ‘Chłopkach’ […] Na zegarze historii to przecież było wczoraj, dlatego siedzi w nas tyle demonów i buntu…”
Książka jest kluczem do zrozumienia sposobu myślenia, postrzegania świata, budowania relacji, do zrozumienia trudności mentalnych współczesnych kobiet, a z drugiej strony determinację w dążeniu do zdobycia pozycji i docenienia własnej osoby przez innych. (Być może skrajny feminizm również ma swoje źródło w przeszłości naszych babek...?).
Dzięki książce "Chłopki. Opowieść o naszych babkach" łatwiej też zrozumieć różnice między Polską i zachodnią.
O wszelkich dylematach związanych z książką "Chłopki" będzie można porozmawiać, podzielić się własnymi przemyśleniami i wysłuchać innych będzie można już w środę 26 lutego o godz. 15.30 w Miejskiej Bibliotece Publicznej przy ul. Budowlanych.
Rozpoczął się kolejny, 2025 rok. Wraz z nim kolejne plany wydarzeń kulturalnych. Trudno jeszcze mówić o szczegółach, bowiem wszystko dopiero nabiera kształtów, a powodzenie ambitnych zamierzeń będzie zależało od wielu czynników, głównie od funduszy, na które organizatorzy jeszcze czekają.
Na ten rok przypada tysięczna rocznica koronacji pierwszego króla Polski, Bolesława Chrobrego. Również Głogów upamiętni tę rocznicę. Jednym z wydarzeń będzie powstanie i odsłonięcie pomnika Bolesława Chrobrego. Związki władcy z Głogowem są potwierdzone historycznie. Według Kroniki Thietmara Chrobry dowodził obroną w 1010 roku podczas ataku wojsk Henryka II. Również podczas wojny w 1017 roku Bolesław przebywał w grodzie głogowskim.
W tym roku będą też obchodzone dwa ważne głogowskie jubileusze: 80-lecie Towarzystwa Ziemi Głogowskiej oraz 40-lecie Chóru Beati Cantores.
Gala jubileuszowa Towarzystwa Ziemi Głogowskiej odbędzie się w grudniu, bowiem w grudniu 1945 roku powstało Koło Kulturalno-Oświatowe, które było poprzednikiem TZG. Planowane są też wydawnictwa okolicznościowe podsumowujące 80 lat działalności Towarzystwa Ziemi Głogowskiej.
Natomiast w ramach tradycyjnych już działań Towarzystwa planowane na ten rok comiesięczne wykłady historyczne będą związane z 80 rocznicą zakończenia II wojny światowej oraz również 80-leciem osadnictwa na Ziemiach Zachodnich, w tym również na Ziemi Głogowskiej.
Równie ważna rocznica to 40-lecie Chóru Beati Cantores. Kulminacja obchodów przypadnie na jesień, kiedy to odbędzie się jubileuszowy koncert galowy. Ale wcześniej usłyszymy Chór w innych koncertach.
Jak co roku już w styczniu odbędzie się koncert kolęd. Jak zapowiada pani Barbara Walendzik wystąpią trzy chóry, a cztery zespoły. Na razie jednak nie zdradza szczegółów. Wszystkiego dowiemy się w odpowiednim czasie. Czekamy więc z niecierpliwością.
Kolejny koncert Chóru Beati Cantores planowany jest na czerwiec. Wtedy Chór wystąpi z całkowicie nowym repertuarem.
W Muzeum Archeologiczno-Historycznym na ten rok planowany jest remont Muzeum, a więc plany edukacyjno-kulturalne będą mocno uzależnione od przebiegu remontu. W najbliższych dniach na stronie Muzeum zostaną przedstawione plany na ten rok. Prosimy więc śledzić informacje.
Miejski Ośrodek Kultury przedstawia na razie plany na styczeń. O dalszych wydarzeniach będziemy dowiadywać się sukcesywnie. Wiele będzie zależało od funduszy. Miejmy więc nadzieję, że zamierzenia uda się zrealizować.
A na razie zapraszamy do zapoznania się z planem MOK-u na styczeń:
- 24 listopada [2024 r.] miało miejsce niezwykłe wydarzenie. Była to premiera Twojej pierwszej opery, ale też pierwszej opery łemkowskiej. Jakie były wrażenia po premierze?
- To dosyć niesamowite. Zawsze ogromne emocje towarzyszą słuchaniu swojego utworu. To wspaniałe móc usłyszeć utwór trochę inaczej niż w wyobraźni, trochę inaczej niż w komputerze – dzisiaj są takie możliwości, że możemy sobie wygenerować utwór w komputerze. Ale na żywo, w wykonaniu muzyków to naprawdę coś niesamowitego. To nie było pierwsze wykonanie mojego utworu, ale pierwsze wykonanie tego właśnie utworu.
- Jak został przyjęty przez publiczność?
- Został przyjęty bardzo ciepło. Ludziom się spodobało. To mnie bardzo cieszy, bo jednak artyści nie tworzą tylko dla siebie, ale też dla innych, żeby inni mogli to podziwiać i jakoś się do tego odnieść. Otrzymałam bardzo dużo wiadomości, że utwór się podobał. Często słyszę, że to przerosło wszelkie oczekiwania. Tak, serce rośnie z tego powodu.
- Miałaś obawy przed wykonaniem?- Obawy towarzyszyły mi cały czas, jak to w ogóle wyjdzie, bo proces organizacji tego wydarzenia był bardzo złożony. Ja – poza tym, że skomponowałam ten utwór – to wzięłam na siebie też stronę organizacyjną całości. Zaprosiłam do tego projektu wszystkich ludzi, zajmowałam się finansami, pisaniem projektów o dofinansowanie, rozmowami z Narodowym Forum Muzyki, z artystami. Zajęłam się naprawdę wszystkimi sprawami organizacyjnymi.
Były momenty kryzysowe, bywało, że chciałam wszystko odwołać. Jednak bardzo się cieszę, że wytrwałam, że nie zrezygnowałam w trakcie.
- A czy miałaś wątpliwości, jak będzie przyjęty?
- Jeśli chodzi o samo przyjęcie utworu, też miałam różne myśli, obawiałam się tego.
To było nowatorskie - połączenie muzyki współczesnej, która nie jest łatwa w odbiorze, z muzyką ludową, były nagrania elektroniczne wykorzystujące śpiew chóru z prawosławnego nabożeństwa żałobnego - myślałam, że to może być delikatnie kontrowersyjne. Ale to nam pasowało do całej historii. Spodziewałam się, że odbiór tego może być bardzo różny, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni, że tego rodzaju muzyki słuchamy w cerkwi, a nie na sali koncertowej.
Ale ostatecznie super wyszło. Zainteresowanie było bardzo duże, bilety bardzo szybko się wyprzedały, aczkolwiek to świadczyło tylko o tym, że jest duże zainteresowanie tym projektem, ale jeszcze nie znaczyło, że ludziom się to spodoba. Tym bardziej, że w internecie nie publikowaliśmy żadnych fragmentów utworu, ani nie pisaliśmy za bardzo, o czym jest. Były tylko delikatne naprowadzenia. Więc nie wiedziałam. To było nowatorskie, dużo ludzi się tego nie spodziewało.
- Jak teraz, już po premierze, wspominasz czas pracy nad operą?
- Ostatnie pół roku było dosyć szalone, szczególnie, jak już przyszedł wrzesień, kiedy doszła praca w szkole [red. w Szkole Muzycznej]. W wakacje miałam dużo swobody, byłam też tak trochę „na fali”, bardzo dobrze się czułam, czułam, że żyję i bardzo mi się to podobało. Później, jak już przyszła praca, okazało się, że trudno pogodzić jedno z drugim.
- Powstanie opery i wystawienie jej w Narodowym Forum Muzyki poprzedziła długa droga muzyczna, która przebiegała dwutorowo: z jednej strony muzyka klasyczna: szkoła muzyczna, potem kompozycja na Akademii Muzycznej, a z drugiej – pielęgnowanie tradycji łemkowskiej i zespół Kyczera.
Jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką, tą klasyczną?
- Muzyka zawsze była w moim życiu. Moi rodzice są bardzo muzykalni. Nie pamiętam dokładnie, jak to się zaczęło. Mając 3 – 4 lata chciałam grać na skrzypcach. Bardzo mi się ten instrument podobał, ale byłam wtedy za mała. Wtedy tak uważano. Teraz jest inaczej. Sama prywatnie uczę takie małe dzieci, nawet 4-latki. Prowadzę też zajęcia umuzykalniające dla niemowlaków. Teraz są takie trendy, żeby pracować z maluchami, jest inna świadomość.
Naukę gry na skrzypcach zaczęłam w wieku 7 lat w szkole muzycznej. Grałam przez 6 lat na skrzypcach, później 6 lat na saksofonie.
- Skrzypce, saksofon, a potem na Akademii Muzycznej kompozycja. Skąd taki pomysł?
- Po szkole muzycznej zdawałam na saksofon do Wrocławia, ale się nie dostałam. Było jedno miejsce. Na Akademii Muzycznej jest to zupełnie normalne. Często nie udaje się za pierwszym razem. Poszłam na studia z komunikacji wizerunkowej, na których też mi bardzo zależało. Ja właściwie chciałam iść na oba te kierunki. Później chciałam jeszcze raz zdawać na saksofon, ale trudno było się samemu zmobilizować do ćwiczenia na instrumencie, nawet samo znalezienie miejsca na ćwiczenia było trudne. Ćwicząc na głośnym instrumencie w mieszkaniu przeszkadzałam domownikom albo sąsiadom. A potrzebowałam codziennie wielu godzin ćwiczeń na tym instrumencie, a nie zagrać raz na jakiś czas. No więc, jakoś tak w międzyczasie z tego saksofonu zrezygnowałam.
A kompozycją interesowałam się wcześniej, będąc jeszcze w szkole muzycznej, ale wydawało mi się to jakieś nieosiągalne. Uważałam, że idąc na te studia, trzeba już mieć niesamowity dorobek, ale okazało się, że niekoniecznie. Przyniosłam kilka utworów na egzamin wstępny, ale podczas takiego egzaminu zazwyczaj ocenia się potencjał, ponieważ ludzie kończący szkołę muzyczną często nie komponują jeszcze wielu utworów, nie ma takich zajęć w szkole muzycznej. Więc tak naprawdę wszyscy byliśmy na podobnym poziomie. Byliśmy tylko pasjonatami, chcieliśmy coś robić, coś próbowaliśmy, ale jeszcze nikt z nas nie napisał nic wielkiego.
Dostałam się na tę Akademię, na studia licencjackie, byłam nawet pierwsza na liście i to był taki duży sukces. Cieszyło mnie to bardzo, bo będąc tam wcześniej na dniach otwartych poczułam, że chcę tam być.
Potem na studiach było dużo ciężkich momentów, ponieważ kontynuowałam studia z komunikacji wizerunkowej. Czasami trudno było pogodzić studiowanie na dwóch kierunkach.
W trakcie studiów komponowałam różne utwory, a na licencjat właśnie tę operę. Na zakończenie pisałam koncert saksofonowy, na saksofon solo i orkiestrę symfoniczną, jeszcze większą orkiestrę niż ta tutaj przy operze. Też są jakieś szanse na wykonanie tego utworu, ale zobaczymy za jakiś czas.
- To ta jedna droga muzyczna. A skąd zainteresowanie kulturą łemkowską?
Zainteresowanie kulturą łemkowską było we mnie od zawsze, gdyż w moim domu pielęgnowano tradycje i pamięć o historii. Rozwijało się w kontekście akcji Wisła. Moja babcia od strony mamy urodziła się już tu na zachodzie po akcji Wisła, a od strony taty dziadkowie byli przesiedleni. Ta kultura i jej historia to nieodłączna część mnie, tradycje, które były w domu kultywowane od zawsze, spotkania rodzinne, pamięć o przodkach, o historii, moje babcie i ich losy (Obie były na premierze opery.) Ale też życie w tej społeczności. Tradycje łemkowskie wyniosłam z domu.
- Czyli pójście do łemkowskiego zespołu Kyczera to była naturalna droga?
-Tak oczywiście, była bardzo naturalna. Choć wiązało się to z wieloma trudnościami. Zespół jest w Legnicy, a ja z Głogowa, więc był to kawałek drogi, żeby dojeżdżać na próby.
Ale bardzo chciałam być w Kyczerze i namawiałam rodziców, żeby w końcu mi pozwolili. Dla nich było to nie lada wyzwanie organizacyjne. Pamiętam, że jak już chodziłam do liceum, jeździłam do Legnicy busem z przesiadką w Lubinie. Czasem to trwało dwie godziny, zanim dotarłam do Legnicy. A jeszcze znaleźć czas na naukę w tym wszystkim – to było wyzwanie.
Ale Kyczera dużo mi dała, bo dzięki Kyczerze poznałam dużo ludzi. To są przyjaźnie na długie lata, całe studia mieszkałam z dziewczynami, które były w Kyczerze, mamy ze sobą kontakt. Te przyjaźnie zostają. Zresztą teraz przy operze zaprosiłam do udziału moich najbliższych znajomych i do kapeli i do tańca. Chciałam te osoby zaprosić, z którymi się trzymałam.
W Kyczerze bardzo się też rozwinęłam pod względem muzycznym, bo miałam bardzo dużą swobodę improwizacji. Granie z innymi osobami, granie w zespole to trochę co innego, niż w szkole muzycznej. W szkole miałam bardzo duże zaplecze teoretyczne i praktyczne, grałam ze słuchu, ale granie w zespole to było coś niesamowitego i bardzo rozwinęło moją kreatywność. Pomogło mi później w tworzeniu, w komponowaniu, więc również z tego powodu bardzo cenię ten czas.
- Czy od początku w twoich kompozycjach były wpływy muzyki łemkowskiej?
- Tak, właściwie tak. Pamiętam, że jeszcze będąc tutaj w Szkole Muzycznej II stopnia, napisałam taki utwór „Dunaju Dunaju”. To był mój pierwszy utwór. Jest na You Tubie. To nagranie z mojego pierwszego koncertu, kiedy po raz pierwszy usłyszałam swoją kompozycję. Cieszę się, że zostało to uwiecznione. To był utwór z nawiązujący do łemkowskiej pieśni. Również jeszcze w szkole napisałam inny utwór, który później też był wykonywany. Ale ten utwór zupełnie nie nawiązywał do tradycji łemkowskiej. Więc jakoś tak zawsze szłam dwutorowo. Choć mam takie utwory, w których nie staram się zawierać tych wątków, a mimo wszystko ktoś, kto to usłyszał, mówił, że tutaj trochę słychać folklor.
- Jak duży jest wpływ muzyki i tradycji łemkowskiej na Twoją twórczość?
- To jest moja wrażliwość przekazywana z pokolenia na pokolenie. Pewnie mam to w sobie i wykorzystuję. Ale też, jeśli nawet to się dzieje, to trochę poza mną. Oczywiście utwór „Dunaju Dunaju”, czy druga część ”Lisom, lisom” to użycie łemkowskiej piosenki. To był świadomy zabieg. Ale są też takie utwory, które nie są w nurcie łemkowskim, np. „Papuga”, utwór z użyciem białego głosu.
Bycie Łemkinią to jestem ja, to jest moje pochodzenie i nieodłączna część mnie, ale w swojej twórczości nie zamykam się wyłącznie w tym kręgu. Nie chciałabym być tak postrzegana, bo można łatwo postawić sobie ramkę, że jest się twórczynią łemkowską. Nie do końca tak jest i nie zależy mi, żeby tak było, bo jest dużo innych rzeczy, które mnie ciekawią. Czasami ta wrażliwość wychodzi. Myślę, że ta moja twórczość jest dość spójna, ten mój styl w tym momencie. I to też widać u wielu kompozytorów. Przyglądając się ich historii, widać, że mieli różne okresy w swojej twórczości. Więc to może jest taki właśnie okres twórczy, łemkowski. Ta opera jest może jakimś jego zwieńczeniem, a może rozwinięciem , może mocnym początkiem? – To się dopiero okaże.
Ale też nie chciałabym być tylko z tym kojarzona. To jest coś dla mnie ważnego, ale nie jedynego.
- Niezwiązana z kulturą łemkowską, ale nawiązująca do ludowości jest „Noc Świętojańska”?
- Noc Świętojańska na saksofon i orkiestrę to było nawiązanie do kultury słowiańskiej, ale zainspirowałam się tu jedynie tematyką. Wzięłam „na warsztat” to słowiańskie święto, poczytałam trochę mitologię. To jest utwór, w którym przeplatają się trzy żywioły: woda, ogień i wiatr. Wiatr tam wszystkim zarządza i mąci. Woda to kobieta, ogień to mężczyzna. W mitologii też tak to było łączone. W muzycznej warstwie nie ma słowiańskich, ludowych elementów, jedynie taka słowiańska inspiracja to ta tematyka. Może delikatna programowość, ale nie na tyle, by można tę historię muzycznie opowiedzieć.
- Intrygujący jest tytuł „Ballady Starego Świata”. Ten projekt również nawiązuje do ludowości?
- To był koncert, w którym brałam udział. Był to projekt Piotra Nowotnika, kompozytora, która na co dzień żyje i tworzy w Australii. Poznaliśmy się trochę przez przypadek. Sporadycznie udzielam lekcji gry na instrumentach. Pewnego dnia napisał do mnie maila pan z Australii, że chciałby się ze mną spotkać online na lekcje gry na saksofonie. Łączyliśmy się, on opowiadał, że gra na różnych instrumentach etnicznych, jest kompozytorem. Po jakimś czasie Piotr przyjechał do Polski, organizował tutaj koncert, Najpierw był koncert w Warszawie. Ballady Starego Świata był już drugim koncertem. I tak, rok po roku dwukrotnie grałam z nim na scenie. Występowaliśmy również z Pawłem Steczkowskim, Julią Sawicką – Kotomską. Graliśmy utwory ludowe w takich bardzo otwartych aranżacjach, trochę jazzowych z użyciem różnych instrumentów. Bardzo ciekawa rzecz. Były to utwory ludowe o różnym pochodzeniu i z wpływami różnych kultur.
- Wspomniałaś wcześniej o „Papudze”. Znalazłam informację, że była wykonana w ramach projektu „Opera Młodych”. Czy mogłabyś powiedzieć o tym coś więcej?
- Jeśli chodzi o „Papugę”, to ten utwór napisałam chyba w 2018 roku i był on wtedy wykonany na koncercie. Śpiewała go Oksana Terefenko, reżyserka mojej opery. To był jeden z moich ciekawszych utworów, na biały głos, akordeon i saksofon, trochę nawiązujący do ludowizny. Był wtedy raz wykonany. Później odbył się projekt Opera Młodych, gdzie mieliśmy prezentacje dla choreografów, pokazywaliśmy nasze utwory, nasze inspiracje. Oni mogli spośród nas wybrać, z kim chcieliby współpracować. I ja zostałam wybrana przez Annę Piotrowską, choreografkę z Bytomia. Nie była obecna na tym spotkaniu, ale brała udział w tym projekcie i później dostała różne utwory, z których mogła sobie coś wybrać. I Anna Piotrowska wybrała mój utwór „Papuga”. W ten sposób mogliśmy tę „Papugę” zagrać jeszcze raz, nagrać ją już profesjonalnie. Do tej „Papugi” została stworzona choreografia w takim troszkę teatralnym stylu. A później Anna Piotrowska zgodziła się wziąć udział ze swoim teatrem w operze łemkowskiej, gdzie stworzyła całą choreografię i gdzie Teatr Rozbark z Bytomia, którego ona jest dyrektorem, wziął udział w mojej operze.
I tak „Papuga” rozpoczęła naszą wspaniałą współpracę. Bo ich udział w operze stworzył coś naprawdę fenomenalnego. Połączenie tańca ludowego ze współczesnym, teatralnym tańcem - to było coś niesamowitego.
- Czyli z osobami zaangażowanymi w tworzenie opery spotkałaś się wcześniej na różnych etapach i w różnych sytuacjach artystycznych?
- Tak, jeśli chodzi np. o reżyserkę Oksanę, to poznałyśmy się w zespole Kyczera, Oksana jest aktorką, ma swój teatr w Gdańsku, ukraiński. Jest Ukrainką ale ma męża Łemka i ta kultura jest dla niej ważna.
Od początku wiedziałam, że to ona będzie reżyserowała, ponieważ bardzo dobrze się dogadywałyśmy i ta jej energia mi odpowiadała. Wiedziałam też, że ona na pewno zrobi coś świetnego z tym utworem. Jak chodzi o choreografię, to Oksana sama powiedziała, że postaci Losu, Tęsknoty i Pamięci – ponieważ takie alegoryczne postaci w operze były – powinni zagrać tancerze, żeby to był taniec, ale nie typowo klasyczny, tylko współczesny (ja wcześniej myślałam, żeby to byli aktorzy). Od razu przypomniałam sobie, co Ania Piotrowska zrobiła z „Papugą”, bo to było coś niesamowitego. Ania zgodziła się na tę współpracę. Przyszła z całym swoim teatrem, bardzo utalentowanymi ludźmi. Była świetna współpraca Kyczery z Teatrem Rozbark z Bytomia.
Jeśli chodzi o wokalistki Olę Michniewicz i Justynę Bluj, znałam się z nimi już wcześniej. Tak naprawdę, operę komponowałam na ich głosy, ponieważ Justyna Bluj, sopranistka, potrafi też śpiewać białym głosem i robi to pięknie. Zależało mi na tym , żeby moje postaci w trakcie trwania historii śpiewały też białymi głosami, dlatego wybrałam Justynę. Z Olą Michniewicz, mezzosopranistką, znałyśmy się z Kyczery i z Wrocławia. Studiowałyśmy razem. Ola przed operą nie umiała jeszcze śpiewać białym głosem, ale się nauczyła.
Jak chodzi o scenografkę, Monikę Wójcik to był wybór Oksany, reżyserki. Natomiast dyrygent Jakub Przybycień też był na moje zaproszenie. On na co dzień mieszka i dyryguje w Zurychu, ale pochodzi z Zielonej Góry. Też jest Łemkiem i chciałam, żeby to on poprowadził orkiestrę.
- A jak doszło do współpracy z Orkiestrą Kameralną Leopoldinum? Czy jej udział przewidywałaś od początku?
- Utwór był napisany dużo wcześniej. Pan dyrektor Kosendiak powiedział, że jest możliwość wystawienia tego w sali Narodowego Forum Muzyki, ale z orkiestrą NFM-u, bo skoro to ma być w sali NFM-u, to z orkiestrą tej instytucji.
Ja nawet nie oczekiwałam, żeby orkiestra NFM-u grała. Bardziej myślałam, że będę musiał szukać znajomych we Wrocławiu, studentów, którzy będą chcieli zagrać.
To jest ogromny zaszczyt dla nas, Łemków i dla tego projektu, że mogło to się odbyć w Forum Muzyki. Jestem bardzo wdzięczna panu Kosendiakowi, ponieważ on uwierzył w ten projekt i wyraził chęć, żeby zrobić to właśnie tam.
- Udział Orkiestry NFM Leopoldinum, udział Teatru Rozbark z Bytomia pokazuje, że opera łemkowska „Hołos” jest dla szerokiego grona ludzi, nie tylko dla Łemków.
- Zależało mi na tym od samego początku. Narrator w operze mówi w języku polskim, tak żeby to było bardzo uniwersalne. Poza tym jest bardzo mało partii śpiewanych po łemkowsku, większość to są wokalizy, czyli coś co można zrozumieć wszędzie, w każdym zakątku świata. Jest język łemkowski w partiach śpiewanych, poza tym wykorzystaliśmy też fragmenty listów, jakie Łemkowie wysyłali do Ameryki w 1947 i 1948 roku. Tu wybrzmiał ten język łemkowski.
- A co w operze jest takiego, że zainteresuje nie tylko Łemków?
- Staraliśmy się, aby opera mimo nawiązań do łemkowskiej kultury i historii, była sztuką uniwersalną. Narrator opowiada historię dwóch sióstr w języku polskim. Również muzycznie i wizualnie jest to synteza tradycji ze współczesnością. Sama opowieść o siostrach, Losie, Tęsknocie i Pamięci może dotyczyć i zainteresować każdego.
- Opera „Hołos” to była twoja praca licencjacka. Skąd pomysł, żeby to była opera. Wydaje się, że to duże przedsięwzięcie jak na pracę licencjacką, raczej dyplom magisterski.
- Moja pani profesor [ red. Grażyna Pstrokońska-Nawratil] ma ciekawą refleksję na ten temat. Uważa, że zawsze my wszyscy studenci chcemy przy licencjacie pisać już nie wiadomo co, a potem przy magisterce jesteśmy zmęczeni. I chyba tak samo było u mnie. Moi koledzy również pisali duże utwory na licencjat, mimo że nie było takiego wymogu. Wszyscy chcieli zrobić coś większego.
Ja dobrze trafiłam na czasy pandemii. Przypuszczam, że w takim codziennym biegu byłoby mi bardzo trudno to napisać. A wtedy był czas, żeby się skupić nad tym. A ja przez to, że milion srok za ogon łapię, to podejrzewam, że gdyby nie pandemia, to ta opera pewnie byłaby inna i byłoby to dla mnie trudniejsze do stworzenia.
Na początku zależało mi, żeby połączyć kapelę łemkowską z orkiestrą. I to była pierwsza rzecz, jaką chciałam zrobić. A z tego względu, że uwielbiam opowieści, to zależało mi na fabule. Będąc w liceum trochę pisałam. Nigdy nic nie wydałam, ale zdarzało się coś napisać dla siebie, czasem wysłałam na jakiś konkurs. No więc tak, chciałam, żeby to był utwór z z akcją, z fabułą, żeby to poszło w stronę opery. Ale pierwszym motywem było jednak połączenie orkiestry z kapelą łemkowską.
- Jesteś współautorką libretta, więc w pewien sposób wykorzystałaś swoje zamiłowanie do pisania?
- Tak, ale ja jestem w takiej warstwie wymyślenia i opowiedzenia historii, a cały tekst został stworzony przez Pawła Błocha. Paweł też dodał do tego tekstu bardzo dużo swoich wątków, m.in. Los, Tęsknota, Pamięć – to są jego pomysły. Myślę, że to libretto bardziej jest jego i trochę moje, niż moje i trochę jego.
- W operze jest Los, Tęsknota, Pamięć. Wcześniej mówiłaś o żywiołach, które były w „Nocy Świętojańskiej. Czy to znaczy, że Twoja wrażliwość artystyczna mocno funkcjonuje w elementach nieuchwytnych, abstrakcyjnych?
- Trochę tak.
W tej operze też jest trochę tak, że kapela jest tym elementem świata, który widać, słychać, czuć i to jest coś, co tam się dzieje w tej historii, coś bardzo konkretnego. Natomiast orkiestra symbolizuje atmosferę, jaka towarzyszy postaciom. I tak samo właśnie ten Los, Tęsknota, Pamięć, których niby nie widać, ale oni tam są jako tancerze, te postacie grają. I mimo, że to jest pomysł Pawła, to te postacie mają swoje motywy muzyczne. Bardzo ładnie mi się to spięło.
Tak, lubię bardzo pracować na takich abstrakcyjnych pojęciach.
- A dlaczego opera nosi tytuł „Hołos”? Co ten głos oznacza?
- „Hołos” oznacza „Głos”. Opera opowiada o sile głosu w kontekście pamiętania o swoich bliskich i o korzeniach. Głos przypomina nam, kim jesteśmy oraz jak dzięki Głosowi możemy się wyrazić.
- Za Wami dwa przedstawienia opery. Bilety zostały wyprzedane na obydwa spektakle w bardzo krótkim czasie. Po tym pojawiła się informacja, że będziecie się starać, żeby jeszcze opera mogła być zagrana. Jakie są na to szanse?
- Szanse są bardzo duże. Myślę, że nasz projekt okazał się sukcesem, więc bardzo nam na tym zależy. Miałam już dużo rozmów telefonicznych z panem Jerzym Starzyńskim [red. kierownikiem zespołu Kyczera], co by tu zrobić, żeby w przyszłym roku była możliwość pokazania. Mamy nawet pierwsze propozycje z różnych miejsc, gdzie moglibyśmy to zagrać. Nie chcę zdradzać, jakie to miejsca. Mam nadzieję, że jeżeli to się wyklaruje, to już będzie taka publiczna informacja, i że będzie okazja zobaczyć operę więcej razy. Na pewno chcielibyśmy pokazać ją na większych salach, żeby więcej osób mogło ją zobaczyć. Bo podejrzewam, że niektórzy z tych, którzy byli tym razem, będą chcieli przyjść jeszcze raz, a poza tym jest jeszcze dużo ludzi, którzy po prostu chcieliby po raz pierwszy zobaczyć operę.
- A jest szansa, żeby było zagrane w Głogowie?
- Kto wie? Najtrudniejsze jest dla nas na chwilę obecną znalezienie orkiestry. W NFM było to dosyć proste, ponieważ orkiestra była na miejscu. Owszem, trzeba było jej zapłacić, ale byli ludzie na miejscu, którzy mogli to zagrać. Może wejdziemy we współpracę z jakąś jedną orkiestrą, a może wyjazdowo. Zobaczymy, jak to będzie.
Rozważamy mniejsze miejscowości.
- Dziękuję za rozmowę.
Gratuluję sukcesu opery i życzę Tobie, całemu zespołowi, ale też widzom, żeby plany pokazania opery w przyszłym roku powiodły się.
rozmawiała Elżbieta Bock-Łuczyńska
Dobiegają końca 40 Głogowskie Spotkania Jazzowe. Za nami wiele koncertów i wydarzeń, poczynając od hejnału z wieży ratuszowej zagranego na trąbce przez Patrycjusza Gruszeckiego. Ten hejnał zainaugurował 40 Głogowskie Spotkania Jazzowe w Międzynarodowy Dzień Jazzu. W tym samym dniu odbyło się muzyczne spotkanie z Moniką Borzym oraz otwarcie pierwszej z wystaw okolicznościowych POPIEL JAZZ ART. To był pierwszy element tegorocznej edycji Spotkań Jazzowych. W lipcu, w znanym i lubianym już cyklu koncertów plenerowych pt. „Fontanny klasyki”, tym razem jako „Jazzowe Fontanny” wybrzmiały trzy koncerty sięgające repertuarem do jazzu tradycyjnego. Jesień jazzową rozpoczął wrześniowy koncert Willa Santt’a, a październik zaprosił nas na dwa dni wypełnione koncertami z różnych nurtów jazzu. Były też Zaduszki jazzowe, które – jak podkreśla Dorota Drozd – w 40-letniej historii Spotkań były zagrane po raz drugi, właśnie w dniu zadusznym.
Przed nami ostatni już dzień koncertowy – 23 listopada. Wybrzmią wtedy cztery koncerty.
O tym, jak doszło do stworzenia Głogowskich Spotkań Jazzowych, o ich rozwoju, kolejnych pomysłach, przemianach, a także trudnościach, które trzeba było pokonać, opowiedzą twórcy Spotkań oraz dyrektorzy kolejnych edycji: Zbigniew Rybka, Mirosław Grzeszczak, Violetta Marcinkowska [red: Woźniak-Rybka] oraz Dorota Drozd.
Głogowskie Spotkania Jazzowe, ale również sam jazz ulegały przemianom. Można pokusić się o stwierdzenie, że GSJ są odzwierciedleniem trendów, jakie pojawiały się w samym jazzie. Na pytanie, jak zmieniły się Spotkania przez te 40 lat i jak zmienił się sam jazz, próbuje odpowiedzieć Dorota Drozd, obecna dyrektor Spotkań:
- Nie jestem historykiem jazzu i nie chcę budować tu jakiejś nowej filozofii. Zależy, na który czas spojrzymy. Od muzyki gospel, od swingu, od bluesa idąc, potem w różne mainstreamowe, cool jazzowe, bebopowe czy freejazzowe ścieżki, wpływy hip-hopu, muzyki klasycznej i przenikania się muzyki pop do muzyki improwizowanej widzimy bardzo różne odcienie jazzu. Jazz jest na tyle eklektyczną muzyką – i całe szczęście – tworzoną przez „artystów inteligentnych”, że ewoluuje cały czas. Ja kocham ten jazz, który urzeka mnie melodią, który urzeka mnie harmonią, który pokazuje mi syntetyzowanie, przenikanie się rozmaitych nurtów w muzyce, czy to klimatem, czy brzmieniem, barwą, instrumentacją, ubogaconą harmonią czy charyzmatyczną grą muzyków. To w jazzie kocham.
Spotkania Jazzowe utrwaliły się w świadomości i odczuciach miłośników muzyki jazzowej jako święto jazzu odbywające się jesienią. Tak było od początku, kiedy Spotkania Jazzowe jeszcze się kształtowały.
Zaczęły się w czasach, kiedy w Polsce było jeszcze niewiele tego typu imprez. Mówi o tym Zbigniew Rybka:
- Do Głogowa przyjeżdżali ludzie, którzy w różnych miejscach organizowali jakieś przedsięwzięcia jazzowe. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy w Polsce dużo festiwali jazzowych. Był Jazz Jambore, Jazz nad Odrą, był Festiwal w Krakowie. Był też w Kaliszu – Festiwal Pianistów Jazzowych. Świat jazzu nie był taki duży. A oni wszyscy przyjeżdżali do Głogowa. Przyjeżdżali też ludzie z innych ośrodków kultury, żeby zakosztować tej atmosfery, podpatrywać, zobaczyć, jak to jest, a potem tworzyć u siebie.
O święcie jazzu w czasach, kiedy była dyrektorem Spotkań, mówi też Violetta Marcinkowska:
- Trzeba pamiętać, że to były trzy dni pod rząd, to był intensywny weekend, inaczej niż w tej chwili. Zaczął to Zbyszek, a ja kontynuowałam. Na trzy dni łatwiej było przyjechać komuś z Polski.
Ja uważałam, że jeśli coś jest festiwalem z nazwy - chodzi o tworzenie aury, atmosfery – zatem powinny to być dwa lub trzy dni takie intensywne. Wtedy ludzie tym żyją.
W tym roku GSJ są rozciągnięte w czasie. Od końca kwietnia do końca listopada. Czy to jest lepiej? Nigdy nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Dorota Drozd tak to uzasadnia:
- Obecnie jest to absolutnie pojedyncza, jubileuszowa sytuacja. Mamy 40 Głogowskie Spotkania Jazzowe, stąd chcieliśmy zacząć w dniu, który jest dla jazzu ważny, czyli w Międzynarodowy Dzień Jazzu na koniec kwietnia. Poprzez te letnie koncerty chcieliśmy zaznaczyć, że ten jazz w Głogowie wciąż jest, żeby usłyszeli i zobaczyli go również ci, którzy – być może – nie przyjdą na koncerty z powodu braku pieniędzy czy innych przeszkód. Wyszliśmy z nim w plener. (Tak jak to się stało w pandemii.)
Nie byłoby Spotkań Jazzowych, gdyby nie autentyczni miłośnicy jazzu. Takimi osobami są ludzie, których wymienia się jako twórców i organizatorów kilku pierwszych Spotkań Jazzowych: Zbigniew Rybka, Mirosław Grzeszczak, Leszek Zamaria, Piotr Tomicki.
O początkach zainteresowania jazzem mówią dwaj z nich:
Zbigniew Rybka:
- Z jazzem zetknąłem się, kiedy byłem jeszcze w Zielonej Górze w ogólniaku. Jako młody człowiek działałem tam przy Polskim Stowarzyszeniu Jazzowym. Robiliśmy reklamy, sprzedawaliśmy bilety. Za to mieliśmy wstęp na koncerty jazzowe, które odbywały się w Zielonej Górze, głównie w klubach studenckich. W latach 70-tych zielonogórskie środowisko jazzowe było dosyć mocne. Ze swoim przyjacielem Darkiem Zajączkowskim, też głogowianinem, wsiąkliśmy w to środowisko.
Mirosław Grzeszczak:
- Ja się wychowałem na muzyce rockowej lat 70-tych. Słuchałem bardziej ambitnego rocka, to był tzw. art rock, czyli Emerson, Lake and Palmer, Yes, Jethro Tull – takie zespoły, które kolaborowały z muzyką klasyczną (czerpały z muzyki klasycznej) I to mnie wtedy najbardziej pociągało w muzyce. Ale jak zacząłem uczyć się we Wrocławiu, trafiłem przez przypadek na koncert jazzowy do Piwnicy Świdnickiej. Grał wtedy Extra Ball, a na gitarze grał Jarek Śmietana. Ja gitarą interesowałem się całe życie. Wpadłem po uszy. Byłem oczarowany, pamiętam te koncerty do dzisiaj. Bo na tym jednym się nie skończyło, potem chodziłem już systematycznie. I tak zaraziłem się jazzem.
Zrodziło się pragnienie, żeby jazz zaistniał w Głogowie. Zanim jednak rozpoczęła się trwająca 40 lat historia GSJ, najpierw odbywały się czwartki jazzowe. Zbigniew Rybka sięgnął pamięcią do tych czasów:
- W 1980 roku Mirek Grzeszczak i ja rozpoczęliśmy pracę w klubach spółdzielczych; Mirek w „Azurycie”, ja w „Miedziaku”.
Przed rokiem 1980 jazzu w Głogowie praktycznie nie było. Odbywały się jakieś wydarzenia w Powiatowym Domu Kultury, potem w Miejskim Domu Kultury, ale to było sporadyczne.
W „Miedziaku” zacząłem robić czwartki jazzowe. Spotykaliśmy się co czwartek, słuchaliśmy płyt, wtedy jeszcze winylowych, rozmawialiśmy na temat jazzu, było trochę prelekcji.
I te spotkania to był właściwie początek.
Czwartki jazzowe zostały przerwane, ponieważ obaj – Z. Rybka i M. Grzeszczak zostali zabrani do wojska. Kiedy po dwóch latach wrócili, kierownikiem „Azurytu” był Leszek Zamaria, a Zbigniew Rybka został kierownikiem Domu Kultury „Pegaz”.
Mamy więc trzy nazwiska twórców Głogowskich Spotkań Jazzowych. Lecz zanim do nich doszło, w klubach zaczęły być organizowane koncerty jazzowe, już „na żywo”. Zaczęli przyjeżdżać jazzowi muzycy.
- W pewnym momencie w Głogowie pojawił się Piotr Tomicki – mówi Zbigniew Rybka – to jest ważna postać dla historii Spotkań Jazzowych.
- Pojechaliśmy do Piotra Tomickiego do Wrocławia – wspomina Mirosław Grzeszczak. – On był szefem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Jechał Zbyszek Rybka, Leszek Zamaria i ja. Tam, u Piotra wykluwały się pierwsze pomysły.
Zbigniew Rybka uzupełnia informacjami, na czym polegała współpraca:
- Piotr Tomicki, jako przedstawiciel PSJ-u, zaproponował współpracę: oni zapewniają muzyków – mają w swoim portfelu różne zespoły jazzowe i różnych artystów, muzyków, którzy chcą grać, koncertować, a PSJ chce im takie miejsca do koncertowania zapewnić. Od drugiej strony oczekują kwestii organizacyjnych. Miało być miejsce do grania, miała być sprzedaż biletów, reklama, itp. Nie ukrywam, że była to dla nas ciekawa propozycja, bo nie musieliśmy się martwić o honoraria dla artystów. Wymagało to jednak zgody naszej szefowej, pani Euforyzyny Kędzi, która była koordynatorem klubów spółdzielczych.
Odbyło się spotkanie w Głogowie. Przyjechał Piotr Tomicki, był Leszek Zamaria, był Mirek Grzeszczak i ja. Pani Kędzia zgodziła się. W ten sposób zaczęły pojawiać się w Głogowie zespoły jazzowe. Pierwszym z nich, który zainaugurował tę współpracę, był Heavy Metal Sekstet – ciekawa nazwa – młody zespół jazzowy. Ten pierwszy koncert odbył się w „Azurycie”. Później był kolejny, m.in. wystąpił zespół Crash. To była wtedy młoda grupa, ale z niej się wywodziło potem wielu świetnych polskich muzyków.
Jak zaczęliśmy, to okazało się, że mamy publiczność. Była to publiczność klubowa, bo jazz jest muzyką klubową. Dopiero potem wszedł do sal koncertowych, filharmonii, na salony.
Zaczęło się więc od czwartków jazzowych, przy płytach, potem były koncerty na żywo organizowane we współpracy z PSJ-em. Koncerty cieszyły się dużym zainteresowaniem, przyszedł więc czas na kolejny krok. Zbigniew Rybka tak o tym opowiada:
- Był jeden koncert, drugi, trzeci... Wtedy przyszło mi do głowy, że może warto by jakoś podsumować rok takiego grania i współpracy z PSJ-em. Nie chodziło o festiwal – bardziej spotkanie, coś, co by się wyróżniało. Gramy klubowo, jest okazja do tego żeby się spotkać, porozmawiać o jazzie, posłuchać jazzu. Jeszcze wtedy jam session się udawał.
Z Piotrem Tomickim zrobiliśmy pierwszą przymiarkę.
Wtedy, w 1985 roku na I Głogowskich Spotkaniach Jazzowych zagrały dwa zespoły: młody zespół Trio Jazzowe. Jeden z młodych ludzi, bardzo dobry saksofonista, był z Nowej Soli, a więc było trochę lokalnie. Drugi zespół to Laboratorium, który był już u nas zespołem znanym z czwartków jazzowych. Otwierał je i kończył utwór „Krakowski Festiwal Jazzowy” grany przez zespół Laboratorium. I nagle mamy Laboratorium w Głogowie na żywo! To było coś niesamowitego.
Zaplanowaliśmy kolejne Spotkania. Drugie były już dwudniowe.
Głogowskie Spotkania Jazzowe rozwijają. Pojawiają się kolejne pomysły. Najlepiej jednak opowie o nich Zbigniew Rybka:
- Wokół idei Głogowskich Spotkań Jazzowych zaczęło gromadzić się coraz więcej ludzi. Pojawił się ze Śląska Andrzej Matysik, który prowadził prelekcje na temat bluesa. Zaproponował, że mógłby poprowadzić takie prelekcje w szkołach. Stwierdziliśmy, że to fajny pomysł, bo jak chcemy mieć odbiorców, to trzeba edukować. Andrzej miał już wtedy tysiące kaset i to takich, których w Polsce nie można było dostać. Jeździł na festiwale bluesowe do Chicago, był znawcą bluesa. Dołączył do nas z prelekcjami dla młodzieży.
Ponieważ mieliśmy Andrzeja u siebie, a on miał do dyspozycji całą plejadę bluesmanów, do kolejnego festiwalu dołączyliśmy dzień bluesa.
Prelekcje dla młodzieży to był początek działań edukacyjnych. Za nimi przyszły następne pomysły, koncerty edukacyjne na żywo:
- Chciałem, żeby była też jakaś edukacja dla dzieciaków, bo jeśli zaczynamy, to zaczynamy od najmłodszych i idziemy dalej – mówi Zbigniew Rybka – W ten sposób zaczął kształtować się program: piątki zrobiły się bluesowe, soboty i niedziele były jazzowe. W międzyczasie były koncerty edukacyjne.
Oprócz koncertów głównych były jamy [red. - jam sassion] w klubach. Atmosfera była super.
Następnym pomysłem był bal jazzowy. I znów oddajemy głos Zbigniewowi Rybce:
- Chcieliśmy trochę odkłamać opinię, że jazz to taki „kociokwik” i nikt niczego nie rozumie. W latach 70-tych dominujący był free jazz. On właśnie stworzył taką opinię, że jazz jest trudny.
Chcieliśmy pokazać, że jazz jest dla każdego. Wpadliśmy więc na pomysł, żeby zrobić bal jazzowy, żeby ludzie przy jazzie potańczyli, nie tylko słuchali.
Po raz pierwszy bal zorganizowaliśmy na V Spotkaniach Jazzowych. Wtedy jeszcze wszystko dzieje się w klubach. Spotkania odbywały się w dwóch miejscach: „Azuryt” i „Pegaz”. Głównie dlatego, że tam było dużo miejsca. Pozostałe kluby były mniejsze. Bal odbył się w „Pegazie”, kolejne odbywały się w restauracji „Salome”.
Na następnym [red: VII GSJ] zagrał zespół „Sami Swoi” Zbyszka Czwojdy z Wrocławia. Zespół miał czarnego wokalistę Wayna Bartletta. To była wielka postać - Amerykanin, czarnoskóry, świetny wokalista – taki „Ray Charles” po prostu. I świetnie grający zespół. Jak oni zagrali, to ludzie oszaleli.
Wydarzeń składających się na Spotkania Jazzowe przybywa. Wyraźnie było już widać ich kształt: jest edukacja, rozrywka (bal), są koncerty, również bluesowe. Oprócz tego odbywały się spotkania organizatorów wydarzeń muzycznych i osób związanych z jazzem. Było miejsce na dyskusję, dzielenie się doświadczeniami, pomysłami. Te wszystkie wydarzenia były dokumentowane, opisywane, podsumowywane:
- Na bieżąco była redagowana gazetka festiwalowa – mówi Zbigniew Rybka. – Robiło ją dużo młodych osób, głównie ze szkół średnich. Koordynowali nasi ludzie: Marek Sienkiewicz, Violetta [red: Marcinkowska]. Ci młodzi ludzie zbierali materiały, robili wywiady z artystami, robili zdjęcia. Potem trzeba było to złożyć, wydrukować, powielić (nie było komputerów), żeby te 200 egzemplarzy było gotowych na godzinę 18.00, kiedy zaczynały się koncerty. Pracowali praktycznie 24 godziny na dobę. Ale to integrowało i wiązało tych ludzi z festiwalem. Tworzyła się taka fajna rodzina. Przy tym mieli okazję poznać Ptaszyna-Wróblewskiego, Namysłowskiego i innych. Grali u nas najlepsi – mówię nie tylko o Polakach. Grał u nas najwięksi jazzmani na świecie. Przy okazji - niedawno zmarł Benny Golson, najstarszy z plejady amerykańskiego jazzu, saksofonista tenorowy. On również był u nas w Głogowie. W tamtych czasach ściągnięcie ludzi z zewnątrz, a szczególnie z Ameryki – pamiętajmy, że mówimy o latach 80-tych – to nie była prosta sprawa.
Przez pierwsze lata spotkania Jazzowe odbywały się w klubach spółdzielczych. Organizatorem była SM „Nadodrze”, dwa kluby: „Pegaz” i „Azuryt”.
- Dyrektorem organizacyjnym byłem ja – mówi Zbigniew Rybka – a dyrektorem artystycznym był Piotr Tomicki, który odpowiadał za kwestie związane z kontraktowaniem artystów.
Mirosław Grzeszczak zajmował się kwestiami organizacyjnymi związanymi z popularyzacją i rozkręcaniem imprezy. - Generalnie to myśmy wspólnie zasiadali w takiej pseudo-radzie programowej – mówi – dyskutowaliśmy i to się klarowało. A potem wszyscy zajmowaliśmy się tym, co akurat w danym momencie było potrzebne.
Zorganizowanie koncertów w klubach nie było łatwe. Mirosław Grzeszczak wspomina:
- Były duże problemy, żeby te pierwsze Spotkania nagłośnić. W tych naszych klubach nie było wtedy odpowiedniego sprzętu muzycznego, żeby robić takie imprezy. Braliśmy sprzęt z MOK-u. Była potrzeba większego nagłośnienia, bo np. The Young Power to była kilkunastoosobowa ekipa i ich koncert wymagał większego zestawu nagłośnieniowego. Ledwo mieścili się na scenie w Klubie Azuryt.
W 1991 roku organizatorem Głogowskich Spotkań Jazzowych zostaje Miejski Ośrodek Kultury.
- Dostałem propozycję zostania dyrektorem Miejskiego Ośrodka Kultury – mówi Zbigniew Rybka – a spotkania Jazzowe „poszły” za mną z całym dobrodziejstwem. To już było 6 lat festiwalu, zaistniał na mapie Polski, już był znany.
Przyjąłem do MOK-u Mirka Grzeszczaka jako kierownika działu organizacyjno-artystycznego. Mirek przy GSJ dalej pełnił funkcję taką, jak wcześniej. Zajmował się głównie artystami, a poza tym koncertami dla młodych.
Pracował też Leszek Zamaria, ale później odszedł.
Głogowskie Spotkania Jazzowe w MOK-u rozwijały się. O swoich zadaniach mówi Mirosław Grzeszczak:
- Pamiętam, że Zbyszek Rybka obejmując dyrektorowanie w MOK-u miał ambitny plan, żeby stworzyć takie kameralne miejsce do koncertowania. Generalnie chodziło o to, żeby można było robić jam sassion. Sala widowiskowa była za duża i nie miała odpowiedniej atmosfery na jam sassion. Stworzył wtedy Kawiarnię M. Przez te lata, kiedy Zbyszek był dyrektorem, ja zajmowałem się głównie organizacją koncertów w kawiarni M. To było moje zadanie. Tam były jam sassion i niektóre koncerty. Oprócz wielkich gwiazd przyjeżdżali też muzycy, którzy występowali bardziej kameralnie. Tam odbywały się również koncerty bluesowe. Mocno starałem się promować głogowskie zespoły. Był zespół Pivo, był Who Knows. Tych zespołów już nie ma, ale to były lokalne głogowskie zespoły bluesowe. Zespół Pivo coverował wtedy Jimiego Hendrixa i robił to naprawdę fajnie.
Zajmowałem się też koncertami edukacyjnymi, które odbywały się na sali widowiskowej.
Pomysł zrobienia Kawiarni M wynikał z przekonania, że jazz powinien być obecny w przestrzeni kulturalnej, powinien być grany nie tylko przy okazji Spotkań Jazzowych. Wtedy będzie on autentyczny i będzie publiczność na koncertach festiwalowych.
Pomysłów nie brakuje. Kolejnym jest zorganizowanie koncertu Głogowskich Spotkań Jazzowych w kościele. Ale to musi być koncert odpowiedni do tego miejsca.
- Przyszło nam do głowy – mówi Zbigniew Rybka – że fajnie by było poszukać miejsc, gdzie jeszcze – oprócz klubu, oprócz sali w MOK-u – można by próbować grać jazz. Wtedy pojawiła się myśl, że jeśli mamy gospel, muzykę sakralną, to może by zrobić koncerty w kościele. I w ten sposób w kościele na Koperniku odbył się pierwszy koncert Spotkań Jazzowych. Byli Singersi z kimś jeszcze – duży skład, który zafunkcjonował. I znów pojawiła się następna sprawa.
To były te główne elementy Spotkań Jazzowych: czyli blues, jazz, edukacja, kościół, były spotkania organizatorów, był bal jazzowy.
- Przenieśliśmy go [red: bal] potem do Klubu Mayday, mieliśmy swoje super miejsce. Bal już zyskał wtedy renomę. Przyjeżdżali ludzie z całego Dolnego Śląska. A grały największe gwiazdy: wspomniany już Bartlett i zespół Sami Swoi, była też Ewa Bem, Kwintet Fijałkowskiego i jeszcze wielu innych. Było elitarnie. Później dla równowagi zaczęliśmy w M-ce robić takie potańcówki dla młodych. Pojawił się wtedy hip-hop w zderzeniu z muzyką jazzową. Prowadzili DJ-e, czasem ktoś występował. Młodzi mieli okazję, żeby pobawić się, potańczyć przy tym.
Do tego dochodziła jakaś wystawa, najczęściej fotograficzna, głównie polskich fotografików. Mieliśmy jeszcze wtedy w Głogowie Janka Bebela.
Moja przygoda z Głogowskimi Spotkaniami Jazzowymi zakończyła się, kiedy zostałem prezydentem. Miałem jakiś wpływ na ich kontynuację, ale nie ingerowałem w sam festiwal.
Cieszę się, że ten festiwal jest, ale mam do niego stosunek taki trochę obojętny. Nie mam żadnego wpływu na niego. To już nie jest mój festiwal. Takie jest życie.
W momencie, kiedy odchodzi z MOK-u i od Spotkań Jazzowych Zbigniew Rybka, w pewnym sensie kończy się pewien ich rozdział. Z twórców festiwalu pozostaje Mirosław Grzeszczak. On zostaje kierownikiem artystycznym GSJ. Dyrektorem MOK-u jest wtedy Mirosław Eder.
Wybór Mirka Grzeszczaka na kierownika artystycznego był naturalny i oczywisty. Od początku współtworzył i współorganizował Spotkania, znał więc je „od podszewki”. Ważne jest też, że współpraca z Piotrem Tomickim nadal trwa, choć na mniejszą skalę. Jak zresztą mówi Dorota Drozd, obecna dyrektor GSJ, Piotr Tomicki pojawiał się jeszcze, kiedy ona była dyrektorem.
O tym czasie mówi Mirosław Grzeszczak:
- Mirosław Eder zdał się na takie imprezy i działania programowe, które już były rozwinięte w MOK-u. Starał się je kontynuować, w tym również Spotkania Jazzowe. To było jego zasługą, że potrafił to docenić i nie zakończyć, nie zamknąć tych imprez.
A czasy były ciężkie. Z perspektywy czasu, jak patrzę na te Spotkania Jazzowe, to ewenement, że w ogóle się odbywały – i Stachuriada, i Mayday Rock Festiwal i wiele innych imprez. To były czasy transformacji politycznej, nie było pieniędzy, ludzie byli biedni i korzystanie z kultury było w jakiś sposób ograniczone.
Eder był człowiekiem bardzo oszczędnym. W takich czasach to dobra cecha, ale kazał mi zrobić imprezę za jakieś śmieszne bardzo małe pieniądze. Udało się – w koncercie galowym wystąpił Michał Urbaniak w swoim słynnym projekcie UrbanatorI i II. Wystąpił wtedy też bardzo dobry gitarzysta z Niemiec, Michael Sagmeister. Formuła była nieco ograniczona, ale był koncert bluesowy i jam sassion w Kawiarni M. Był też koncert galowy.
W 1997 roku Dyrektorem Festiwalu zostaje Violetta Marcinkowska jako zastępca dyrektora MOK-u. Jeszcze wtedy kierownikiem artystycznym jest Mirosław Grzeszczak, ale w kolejnym roku już całkowicie prowadzenie Spotkań przejmuje Violetta Marcinkowska. Jak sama mówi:
- To była naturalna decyzja, naturalna konsekwencja. Jazz zawsze był mi bliski. Ale najciekawszy był i jest sam środek jazzu. On mnie inspirował. Jako dyrektor miałam prawo dobierać skład osobowy i kształtować festiwal. W zasadzie nie było żadnej rady programowej, ani nikogo, kto by powiedział, że tak nie może być.
W tym czasie pozyskiwałam wielu sponsorów i stąd wiele tych gwiazd mogło się pojawić.
Temperatura i odbiór festiwalu był naprawdę znaczący, ponieważ przyjeżdżali ludzie z całej Polski , kupowali bilety, karnety. Festiwal cieszył dużą popularnością i rangą w Polsce. Były artykuły w branżowych pismach, takich np. jak Jazz Forum, reklama i program festiwalu pojawiał się w ogólnopolskich stacjach radiowych.
Głogowskie Spotkania Jazzowe zaczęły się zmieniać. Violetta Marcinkowska miała swoją wizję i pomysły:
- Bardzo chciałam promować artystów nie do końca znanych. I takich ściągałam, głównie z Francji i Europy (tzw. młody jazz). Potem się okazało, że Ci ludzie mocno zaistnieli w świecie jazzowym.
Chciałam też, żeby było dużo kobiet. I pojawiło się dużo nazwisk, które potem stały się istotne.
Dla mnie ważna jest sceniczność i to, że widz przychodząc ma możliwość obejrzenia rożnych rzeczy.
To, że ja preferowałam środek jazzu, to nie znaczyło, że tylko on był. Żeby pogodzić różne gusta publiczności, starałam się o taki dobór artystów i tak skonstruowany festiwal, żeby ludzie mieli różnorodność zapewnioną.
Zawsze była jakaś gwiazda, która była „wisienką na torcie”. Przez jakiś czas było trochę bluesa, bo jeszcze Zbyszek zaczął, ale ja go mniej faworyzowałam, bardziej starałam się, żeby ten festiwal był bardziej jazzowy i żeby był ten element kobiecy.
Ważnym celem była sprzedaż biletów i karnetów. Bardzo mocno postawiłam na to, żeby skończyło się rozdawnictwo po to tylko, aby zapełnić salę. Chciałam, żeby jednak tu przyjeżdżali specjalnie ludzie jak na wydarzenie, które współtworzyli w ten sposób i robiąc sobie samemu święto, czyli urlop w Głogowie, w jesieni.
Od 17 lat dyrektorem Głogowskich Spotkań Jazzowych jest Dorota Drozd. Można by odnieść wrażenie, że to było jej przeznaczenie. Jak sama wspomina:
- Po raz pierwszy taka myśl pojawiła się – sformułowane nie przeze mnie – kiedy jeszcze studiowałam muzykologię w Krakowie. Wracałam na weekend do domu. Znajomi muzycy – Joachim Mencel i Andrzej Cudzich (śp.) jechali do Głogowa zagrać koncert, właśnie na Spotkaniach Jazzowych. Zabrałam się z nimi, oszczędzając na bilecie, z kontrabasem Andrzeja przy szyi i plecakiem na kolanach (mercedes kombi). W drodze rozmawialiśmy o jazzie w Głogowie i w pewnym momencie Andrzej powiedział: „Może kiedyś będziesz dyrektorem festiwalu? Ty mogłabyś taką imprezę poprowadzić”. Nie traktowałam tego poważnie, nawet chyba rozbawiło mnie to, zwłaszcza, że była to luźna uwaga, bez jakichkolwiek podtekstów i sugestii.
Kiedy Violetta Woźniak-Rybka, poprzednia dyrektor Spotkań Jazzowych odeszła z Miejskiego Ośrodka Kultury, w jednym roku Spotkania Jazzowe poprowadziła agencja zewnętrzna, z Leszna. Po ich zakończeniu poszłam do pani dyrektor Mareńczak zirytowana odrobinę doborem artystów, którzy byli w poprzedniej edycji GSJ i zaproponowałam – mało skromnie może – że chyba dałabym radę poprowadzić Głogowskie Spotkania Jazzowe i że nie potrzeba nam do tego ludzi z zewnątrz. Byłam chyba przekonująca, no i oczywiście zadziałał czynnik ekonomiczny. Muzyka jazzowa była i jest mi bliska, orientowałam się w tym, co się dzieje na rynku muzycznym, bywałam na koncertach, miałam trochę kontaktów. Uważałam, że organizacyjnie jestem na to gotowa. Należało to kontynuować, rozwijać.
I tak zostałam. W tym roku to już moje 17 Spotkania Jazzowe.
A jak chciała je poprowadzić? Jej celem było przybliżenie ludziom jazzu.
- Na pewno chciałam pokazać, że muzyka jazzowa nie jest muzyką trudną i nie jest tylko i wyłącznie dla koneserów. To był mój plan. Ważne jest dla mnie upowszechnianie jazzu i wychodzenie naprzeciw zapotrzebowaniem publiczności. Wcześniej, miałam wrażenie, że było bardziej elitarnie i chyba momentami trochę hermetycznie. Wydaje mi się, że taka nabudowała się otoczka wokół Festiwalu, że trzeba bywać i się pokazać. Chciałam tego uniknąć. Chciałam, żeby to było dostępne, żeby bilet nie był drogi, żeby ludzie przestali się bać słowa jazz. Chciałam też, żeby artyści, których podglądamy w wirtualnym świecie, nawet ci ikoniczni, mogli stawać na głogowskiej scenie.Bardzo często, kiedy zapraszałam ludzi na koncerty, spotykałam się z taką reakcją: „nie, nie. Ja nie lubię jazzu. Ja się nie znam na tym”. Bardzo mi zależało, żeby to przełamać.
Bardzo cenię sobie GSJ za czasów Violi - były niezwykle odkrywcze muzycznie. Dziś klucz do budowania line up’u festiwalowego nie jest prosty. Jest obecnie mnóstwo festiwali jazzowych w Polsce, festiwali z dużymi budżetami i dużymi gwiazdorskimi składami. Dziś artystów nie szuka się po agencjach artystycznych. Trzeba bywać na koncertach, sprawdzać reakcje widza, ale też być czujnym na młodych przezdolnych jazzmanów, również w przestrzeni internetowej. Wielu artystów znajduje się dziś po prostu w mediach społecznościowych. Aczkolwiek gwiazda to zawsze klucz i magnes dla publiczności.
Praca przy Spotkaniach Jazzowych nie jest łatwa i przewidywalna. Trzeba być prawdziwym pasjonatem, żeby sobie poradzić z wieloma zaskakującymi i trudnymi sytuacjami.
Dla Doroty Drozd: Jazz to jedna wielka improwizacja. Posiadłam tę sztukę reagowanie na zmiany tu i teraz. Tę umiejętność i ten „sposób na życie” przy planowaniu wydarzeń festiwalowych rzeczywiście trzeba mieć we krwi. Rozmowy toczą się z artystami bardzo długo i długimi miesiącami trzeba pertraktować warunki techniczne, logistyczne, dopasowywać wszystko do możliwości organizacyjnych i finansowych, reagować na zmiany riderowe itp. Często zdarza się tak, że artysta, którego chcielibyśmy pokazać, w danym terminie nie jest dostępny, albo po prostu nie stać nas na takie czy inne nazwisko.
W momencie, kiedy zaczynałam, moim marzeniem było zaprosić Natalie Cole z piosenkami ojca. Oczywiście to było porywanie się z motyką na słońce, było to poza naszymi możliwościami.
Plan tak naprawdę jest jeden: planem jest budżet i planem jest termin. Wszystko, by publiczność chciała przyjść, zatrzymać się, posłuchać, czasem poznać nieznane. To jest jedyny plan, jaki można sobie obrać.
Co jest najtrudniejsze , co jest największym wyzwaniem przy organizacji takiej imprezy?
Dorota Drozd mówi, że:
- z pewnością sprawy organizacyjnie, dopięcie wszystkiego. Zwłaszcza, gdy zaprasza się wybitnych artystów, szczególnie ze świata.
Nie ukrywam, że zapraszanie polskich artystów jest bardzo przyjemne i stosunkowo proste, jeśli zgrywamy terminy. Cudowne jest poznawanie i młodych artystów, i tych już na piedestale. Schody zaczynają się, kiedy przyjeżdżają artyści zza granicy, bo trzeba zadbać o znacznie więcej spraw, począwszy od odpowiedniego nagłośnienia, zabezpieczenia backline’u, biletów lotniczych, transferów z lotniska, tłumaczenia. Jest tych rzeczy mnóstwo i trzeba sobie z tym poradzić.
Artyści mają czasem swoje przyzwyczajeniaalbo nietypowe oczekiwania. Ktoś czegoś nie lubi, ktoś inny znika, bo potrzebuje wyciszenia, ktoś potrzebuje dywanu w kolorze czarnym na scenie, ktoś potrzebuje nagle ubrania, bo się gdzieś zgubiło, ktoś nie ma instrumentu, bo się gdzieś uszkodził albo strun i szybko trzeba te drobiazgi ogarnąć, załątwić, by artysta mógł w pełni formy wyjśćdo publiczności.
Trzeba to wszystko „pochwytać”, a potem uśmiechnąć się, wyjść na scenę wyjść i powiedzieć: „dobry wieczór Państwu”.
À propos ciekawostek. Pamiętam taką sytuację:
Grał u nas wspaniały artysta, Al Di Meola. Mieliśmy wytyczne przy transferze lotniskowym, że musi być odpowiedniej klasy auto, którym ma być przewieziony. Zorganizowaliśmy to auto. Po koncercie artyście zależało, żeby odjechać i odpocząć w hotelu jak najszybciej. I okazało się, że nie mieliśmy już tego auta. Poprosiłam mojego męża, żeby naszym starym citroenem przewiózł go do hotelu. Artysta był bardzo zadowolony i zdziwiony, że w ogóle było jakieś zapotrzebowanie co do marki i jakości auta, którym miał być wożony.
Z perspektywy czasu o wyzwaniach i trudnościach Violetta Marcinkowska mówi podobnie:
- Najtrudniejsza była sztuka opanowania nieprzewidywalnego czynnika ludzkiego lub fizycznego, tzn. że na przykład nie doleciały instrumenty, a muzyk był. Albo że one się gdzieś pogubiły, nie doleciały na czas. W jazzie improwizacja to taki element, który jest dla mnie najbardziej ciekawy i inspirujący. Wszystko było dopięte, ale nagle wydarzały się różne historie, i wtedy świat wirował i trzeba było działać, ściągać, kombinować. Dużo było takich sytuacji. Niby jest wszystko przewidziane, zaplanowane ale nagle okazywało się, że jednak coś się dzieje.
Dla mnie zawsze to była taka wielka improwizacja
Umiejętności organizacyjne nie tylko moje, ale wszystkich pracowników, kontakty okazywały się bardzo ważne.
Co jeszcze było najtrudniejsze? Przeżycie tych dni, takie fizyczne. To był czas niezwykle intensywny. Po latach wiem, że zapłaciłam za to dużą cenę. Ale nie zmieniłabym tego.
To był piękny czas tworzenia pewnej kreacji, fantastycznych ludzi wokół. I nie żałuję ani jednej sekundy
Jazz się zmienia. Jaki jest teraz? Na to pytanie odpowiada Dorota Drozd:
- Jazz to przenikanie się światów muzycznych. I dobrze. Tegoroczna edycja pokazuje to bardzo wyraźnie od mainstreamowej Moniki Borzym i Patrycjusza Gruszeckiego, po swingujący SoundPack, czy fusionowego Ole Borud’a, freekowego Kubę Więcka. Zjechali się ludzie z całej Polski, żeby zobaczyć te koncerty. To jest właśnie kolor jazzu. Jest różnorodny, różnokolorowy.
Nie ukrywam, że bardzo cenię młody polski festiwal, który pojawił się trzy lata temu, o nazwie Jazz Around, który pokazuje, jak dookoła jazzu możemy zanurzać się w muzyce dobrej, wartościowej, która daje potańczyć, zachwycić się, czasem wyciszyć. Polecam bardzo. Pierwsza edycja odbyła się w zamku w Mosznej, druga była w Katowicach, w NOSPR-ze i w Centrum Kongresowym, a w tym roku w Warszawie. Byliśmy zresztą z ekipą współtworzącą GSJ na tych dwóch edycjach, były zachwycające, stąd właśnie Ole Borud, tam widziałam go po raz pierwszy na żywo i zachwyciłam się. Cieszę się, że możemy go nazywać artystą GSJ.
Przed nami ostatni dzień koncerty 40 Głogowskich Spotkań Jazzowych. Jak w kontekście różnorodności jazzu będzie wyglądać ostatni koncertowy dzień 40 Głogowskich Spotkań Jazzowych?
- Właśnie tak – różnorodnie - mówi Dorota Drozd. - Każdy koncert będzie z innego nurtu.
Gwiazda wieczoru - Aaron Parks z magicznym Litlle Big, ktory grał u nas kilka lat temu z Terry Lynne Carrington. Gościnnie wystąpił wtedy z nimi Michał Urbaniak. Będzie mocny BIOS, będzie Paulina Przybysz z pierwszym swoim jazzowym albumem, będą debiutanci z Niemiec - The Emanias Project. Będzie pięknie!
Jazz przyciąga różnorodnych artystów i to będzie widać 23 listopada.
Różnorodność jazzu, bogactwo brzmień, powinowactwa z innymi rodzajami muzyki… Czy można odpowiedzieć, czym jest jazz? Dla każdego z moich rozmówców znaczy coś innego:
Zbigniew Rybka:
- To jest kwestia tak zwanej wolności . Ta muzyka daje wolność, swobodę, możliwość improwizacji, twórczego działania. Tym się różni np. od muzyki klasycznej, która ma wszystko zapisane, uporządkowane. Tutaj tego nie ma.
To działanie teraz, w tym momencie. Jest niepowtarzalne, bo jest to jednorazowe. Tylko raz może się coś takiego wydarzyć.
To pewnie jest w jazzie najpiękniejsze i pewnie tak długo, jak muzyka improwizowana, jazzowa będzie się na tym opierała, będzie to główny walor.
Mirosław Grzeszczak:
- Jazz jest muzyką improwizowaną i czerpiąca z tak wielu stylów, że każdy może znaleźć coś ciekawego w jazzie. Ja na przykład lubię ten moment w jazzie, kiedy pojawił się cool jazz i Miles Davis, a później to się przerodziło jeszcze w acid jazz, gdzie był Herbie Hancock, Joe Zawinul Weather Report, Chick Corea – to było już pomieszanie jazzu z energią rocka. I to mnie zafascynowało. Do dzisiaj lubię, jak jazz jest energetyczny. Bardzo lubię również skandynawski jazz, np. Esbjorn Svensson, czy Nils Petter Molvaer – to jest taki cool jazz skandynawski, gdzie jest dużo takich plam dźwiękowych, muzyka jest niesamowicie przestrzenna, w sumie bardzo nostalgiczna, powolna, ale ma niesamowity urok. Lubię Leszka Możdżera z jego projektami. Bardzo ciekawa jest jego nowa płyta. Nagrał płytę na 3 fortepianach, każdy strojony w innym stroju. Takie eksperymenty są ciekawe. Jazz jest tak pojemny, czerpiący z różnych stylów, że można znaleźć niesamowitą ilość wspaniałej muzyki.
Słucham dużo jazzu, bluesa. Generalnie lubię muzykę improwizowaną, to mnie przyciąga. W muzyce improwizowanej ciągle coś się odkrywa, coś nowego się dzieje. A dzieje się najwięcej na koncertach. Dlatego, że każdy koncert, każde wykonanie jest inne. Nie ma dwóch takich samych improwizacji, dwóch takich samych wykonań.
Violetta Marcinkowska:
- To jest taki rodzaj odczuwania muzyki, współuczestniczenia, w której mogą być ludzie o pewnej wrażliwości. Bo jednak nie wszyscy słuchają jazzu.
Jazz jest hipnotyczny. Właśnie przez swoją hipnotyczność, zanurzanie się w tych dźwiękach jest formą takiego głębokiego relaksu.
Dorota Drozd:
Przestrzenią bardzo dobrej muzyki, bez której trudno jest żyć. Jest sposobem odbierania świata i współtworzenia świata w nieoczywiste harmonie. Jest wchodzeniem w relacje z innymi, współodczuwającymi podobnie, ludźmi.
Wspomnienia zebrała Elżbieta Bock-Łuczyńska
O Spotkaniach Jazzowych możemy dowiedzieć się również ze strony internetowej http://www.jazzwglogowie.pl/index.phpGłogowskie Spotkania Jazzowe.
Poza informacjami na temat aktualnej edycji festiwalu, programami wcześniejszych edycji, informacjami o artystach, można wysłuchać też wywiadów z niektórymi z nich.
O GSJ można przeczytać w 22 zeszycie Encyklopedii Ziemi Głogowskiej z 1994 roku. Informacja jest autorstwa Zbigniewa Rybki.
W obszernym materiale autorstwa Izabeli Owczarek z 1996 roku na temat kultury Głogowa w latach 1945 – 1990 znajdziemy obszerny fragment dotyczący Spotkań Jazzowych. Jest on zamieszczony w XXVII tomie Biblioteki Encyklopedii Ziemi Głogowskiej.
Być może kiedyś powstanie monografia Głogowskich Spotkań Jazzowych. Jest to marzeniem Doroty Drozd:
- Zanim przejęłam organizację festiwalu, z ośrodka kultury zniknęły wszystkie archiwalne materiały pozostawione po moich poprzednikach - plakaty, bilety, dawne gazetki festiwalowe - mam ogromny żal o to. Mieliśmy nawet taki pomysł z Andrzejem Winiszewskim, by zebrać to wszystko i spróbować stworzyć bibliografię Głogowskich Spotkań Jazzowych na któryś z jubileuszy. Materiałów, niestety, było bardzo niewiele. Przez wiele lat zbieramy strzępy archiwaliów festiwalowych. Może uda się nam ten pomysł wcielić w życie na 50 GSJ.
W niedzielę 24 listopada 2024 roku w Narodowym Forum Muzyki odbędzie się niezwykłe wydarzenie muzyczne. A co ciekawe – za sprawą głogowianki Darii Kuziak!
Będzie to premiera pierwszej opery łemkowskiej pt. „Hołos” (pol. głos) dwa głosy solowe, kapelę łemkowską, orkiestrę kameralną i elektronikę.
„Hołos” to projekt wyjątkowy – wydarzenie, które sięga do korzeni łemkowskiej kultury, ale zarazem patrzy w przyszłość, tworząc pomost pomiędzy tradycją a współczesnością. Jego pomysłodawczynią jest Daria Kuziak. Daria jest kompozytorką i współautorką scenariusza.
„Opera ‘Hołos’ to pierwszy w historii utwór łączący w sobie muzykę ludową z muzyką współczesną i elektroniczną. Synteza współczesności i tradycji przebiega w nim na wielu płaszczyznach, między innymi poprzez połączenie kapeli i orkiestry, śpiewu operowego i białego oraz łemkowskiego tańca tradycyjnego ze współczesnym. W warstwie scenograficznej przeplatają się ze sobą bogata estetyka ludowa oraz nowoczesne, minimalistyczne, ale nasycone symboliką formy wizualne.”( Z programu opery.)
Opera składa się z dziewięciu płynnie połączonych scen i trwa około 60 minut. Jest ona połączeniem tradycji i współczesności. Warstwa elektroniczna utworu to fragment prawosławnego nabożeństwa żałobnego w wykonaniu chóru.
„Hołos” opowiada baśniową historię dwóch sióstr, które połączyła Tęsknota, mimo że rozdzielił je Los.
W role głównych bohaterek wcielą się cenione śpiewaczki: sopranistka Justyna Bluj, związana m.in. z Teatrem Wielkim - Opera Narodową oraz Aleksandra Michniewicz, która od lat współpracuje z chórem Narodowego Forum Muzyki.
W roli narratora pojawi się Kirył Pietruczuk, znany z serialu „1670”.
Poza tym wystąpią: Teatr Rozbark z Bytomia, grupa taneczna i kapela Łemkowskiego Zespołu Pieśni i Tańca „Kyczera” z Legnicy oraz Orkiestra Kameralna NFM Lepoldinum.
Zapowiada się niezwykle ciekawie. W niedzielę odbędą się dwa pokazy spektaklu (godz. 16.00 i 18.30). Bilety na oba spektakle zostały wyprzedane w niecałe pół godziny!!!
A u nas wkrótce ukaże się wywiad z Darią Kuziak, kompozytorką opery.