Ahmed Saadawi, Frankenstein w Bagdadzie, przeł. Magdalena Zawrotna, Społeczny Instytut Wydawniczy „Znak” 2019, s. 416.
 
 
Jesteśmy w Bagdadzie w roku mniej więcej 2005.
Biedna staruszka, Eliszeba, czeka od dwudziestu lat na powrót syna z wojny iracko-irańskiej. Większość sąsiadów uważa Eliszebę za wariatkę, mniejszość za świętą. Większość twierdzi, że jej syn dawno nie żyje, a kobieta postradała zmysły, mniejszość stara się rozumieć jej sytuację i w miarę możliwości wspiera. Nie wszyscy oczywiście. Na przykład jej sąsiad Hadi, sprzedawca staroci i pijak, w wolnych chwilach zszywa z fragmentów ciał, pozostałych po zamachach bombowych, nowego człowieka, Bezimiennego. Pewnego dnia ktoś puka do domu Eliszeby. Staruszka wie, że to jej syn, który wrócił.
 
Zastanawiałem się, co by powiedziała Mary Shelley po lekturze „Frankensteina w Bagdadzie”. Na pewno nie odrzuciłaby ze wzgardą książki, bo Ahmed Saadawi zdolną bestią jest i to się czuje między linijkami tekstu. Na pewno zwróciłaby uwagę na ukryte tropy, którymi wędrowało bagdadzkie monstrum, a które ona także wydeptała, podążając za swoim Frankensteinem. Jakie prawo do dzieła ma twórca? Czy ponosi za nie pełną odpowiedzialność? Jaki jest sens zemsty? Czy zemsta może być sprawiedliwa? Czy na tym najlepszym z możliwych światów, na którym podobno żyjemy, jest miejsce na taki twór? Czy ma on swoją istotę? Duszę? Obywatelstwo? Czy można go ubezpieczyć? Ciekawa propozycja na równoległą lekturę.
 
 
Artur Telwikas